Przejdź do głównej zawartości

CO Z TYM REFERENDUM?

26. kwi, 2017

Autentyczne święto demokracji wbrew pozorom ma miejsce nie co 4 lata, gdy suweren udaje się do urn, bo wybory to tak po prawdzie akt demokracji mocno koncesjonowanej; kto zna naszą ordynację wyborczą, wie o co mi chodzi.
Prawdziwe i niekwestionowane święto demokracji jest wtedy, gdy „naród” sam z siebie, nieprzymuszony kalendarzem wyborczym, zapragnie wyrazić swoją wolę w kwestiach dla siebie istotnych.
Nie chodzi mi tu o głosowania będące w gruncie rzeczy plebiscytem ZA władzą i przez tę władzę organizowane - od referendum w 1946 roku poczynając, poprzez „nowe gospodarcze otwarcie” z 1987 r., konstytucyjne z 1997 r., aż po unijne z roku 2004. Przy czym dwa ostatnie miały tę cechę, że 99 % głosujących tak naprawdę nie miało pojęcia za lub przeciwko czemu głosują, gdyż projektów zarówno Konstytucji RP, jak też traktatu akcesyjnego suweren - zanim wyraził swoją wolę -  nie poznał, zdając się wyłącznie na opinię „autorytetów”.
Pozostałe /niedoszłe do skutku/ referenda to atrapy aktów demokracji równie pokraczne, co sama „demokracja” w wydaniu pookrągłostołowym.

Osobiście najwięcej zawodu sprawiły mi losy referendum z 2004 roku - 4 X TAK dla Polski. Jego przeprowadzenie było jedną z naczelnych obietnic wyborczych znajdującej się wówczas w opozycji Platformy Obywatelskiej. Pod wnioskiem zebrano 750 000 podpisów (w tym mój i wielu osób, które gorąco przekonywałam do poparcia). Po czym okazało się, że wszystkie te głosy po zwycięstwie PO trafiły do niszczarki sejmowej, gdyż - jak szczerze i bez cienia żenady wyznał jeden z trzech tenorów Platformy A. Olechowski: „To były rzeczy organizowane przez rzemieślników polityki jako ćwiczenia żołnierzy, którzy stoją pod bronią oraz aktywistów partyjnych, żeby się nie kisili w domach, tylko wyszli na miasto i coś robili”.W ten oto sposób spuszczono do kanalizacji nie tyle postulaty likwidacji senatu, zmniejszenia o połowę liczby posłów, utworzenie jednomandatowych okręgach wyborczych i zniesienie immunitetu parlamentarzystów, co koncertowo zadrwiono z własnych wyborców.
Idźmy dalej...
W marcu 2012 r. pod wnioskiem NSZZ „Solidarność”o referendum w sprawie wieku emerytalnego złożono w Sejmie prawie 1,4 mln podpisów. Sejm - zgodnie z rekomendacją szefa partii rządzącej D. Tuska - nie poparł wniosku , a rzecznik rządu P. Graś komentował to  następująco: „To zresztą dosyć dziwny pomysł, bo wiadomo, jaki będzie wynik referendum. Gdybyśmy w przeszłości poddali pod referendum plan Balcerowicza, reformy nigdy nie weszłyby w życie. Po to co cztery lata obywatele decydują, kto ma ich reprezentować, by te osoby brały odpowiedzialność za trudne decyzje”. Finito.
W roku 2013 z kolei byliśmy świadkami bezprecedensowego wzmożenia rodziców maluchów, wysyłanych przymusowo do szkoły w wieku 6 lat. Zorganizowali oni kilka zbiórek pod wnioskiem o referendum, z których trzecia z kolei - największa - zaowocowała 1, 2 milionami podpisów. Wszyscy dobrze pamiętamy, jak to się skończyło.

Warto dodać, o czym mało kto pamięta, że we wniosku o referendum poza postulatem zniesienia obowiązku szkolnego sześciolatków były jeszcze 4 inne pytania, w tym dotyczące stopniowego powrotu do systemu 8 lat szkoły podstawowej + 4 lata szkoły średniej.
Dlaczego o tym przypominam? Gdyż, gdyby wniosek przeszedł, wyniki referendum już wówczas mogłyby wywrócić do góry nogami cały system oświaty.
Jednak w powszechnej świadomości wniosek fundacji „RATUJ MALUCHU” dotyczył wyłącznie sześciolatków. Taka narracja szczególnie wygodna była dla polityków partii rządzącej, bez skrępowania skazujących wniosek suwerena na unicestwienie.
Ówczesna marszałek sejmu M. Kidawa-Błońska tak tłumaczyła zmielenie podpisów: Nie wszystkie kwestie można rozwiązać poprzez referendum(...) Od tego kiedy dzieci pójdą do szkoły zależy ich rozwój. Dlatego powinni o tym decydować parlamentarzyści, a nie obywatele w referendum”.
Jeszcze dalej poszła minister edukacji narodowej J. Kluzik-Rostkowska, twierdząc, że„Priorytetem ruchu "Ratuj maluchy" nie jest dobro dziecka, tylko postawienie na swoim”.
Tej wypowiedzi nie można pozostawić bez komentarza, gdyż stanowi ona istotę sprawy. W opinii polityków tylko głupie „przypadkowe” społeczeństwo w swej bezbrzeżnej naiwności może sądzić, że korzystając z instrumentów gwarantowanych /a jakże!/ w konstytucji, może i powinno wyrażać swoją wolę bezpośrednio - w sytuacji, gdy jego przedstawiciele tej woli nie wyrażają. Co przez klasę polityczną zostaje odczytane w najlepszym razie jako „postawienie na swoim”.
Dla polityków opozycji zaś referendum staje się stosunkowo łatwym narzędziem sprzeciwienia się władzy, o ileż prostszym i wygodniejszym niż pisanie alternatywnych programów, uczciwa debata w sejmie z uwzględnieniem wyników konsultacji społecznych itp. praco-  i czasochłonnych zabiegów.

Zanim przejdę do współczesności, jeszcze tylko wspomnę o niedoszłym referendum ze stycznia 2015 r. w sprawie Lasów Państwowych, pod którym zebrano rekordowo wielką liczbę ponad 2,5 miliona podpisów, spuszczonych z wodą w klozecie przez ówczesną większość sejmową.
Dzisiaj jesteśmy świadkami odwrócenia ról. Niegdysiejsza klasa rządząca, obecnie w opozycji, przypomniała sobie o referendum. W sytuacji, gdy kryteria uliczne i pomoc bratnich narodów europejskich nie przynoszą spodziewanego skutku, sięgnęła po instrument dotąd pogardzany i ośmieszany. Złożyła 910 000 podpisów pod wnioskiem o referendum w sprawie reformy oświaty.

Wszystkie wypowiedzi premier B. Szydło nie pozostawiają wątpliwości: referendum nie odbędzie się. Trudno nawet nie zgodzić się z argumentem, że na jego rozpisanie jest już za późno, bo reforma została wdrożona. W domyśle - gdyby to było wcześniej...
Oczywiście, jestem rozczarowana faktem, że reforma stanowiąca o przyszłości wielu pokoleń nie zostanie poddana pod osąd Polaków. I dalej – że zbiórka podpisów pod wnioskiem o odwołanie zapowiadanej reformy nie ruszyła natychmiast po zwycięstwie wyborczym PiS. No cóż, opozycja została nie tyle zaskoczona co znokautowana szybkością działania rządu, który zaraz po zaprzysiężeniu rozpoczął realizację - jedną po drugiej – obietnic przedwyborczych. W tempie, jakie nikomu do tej pory nawet się nie śniło.
Ale... czy istotnie reforma edukacji została wprowadzona wbrew woli Polaków, co (w założeniu jego inicjatorów) miało wykazać referendum? W dyskusji na ten temat słusznie zwraca się uwagę, że postulat likwidacji gimnazjów był jednym z naczelnych punktów programu wyborczego Prawa i Sprawiedliwości. 25 października 2015 r. został razem z pozostałymi postulatami skonfrontowany z programami konkurencyjnych komitetów wyborczych i uzyskał nad nimi dużą przewagę. Zainteresowanych odsyłam do programu z 2014 (sic!) roku , gdzie w dziale IV SPOŁECZEŃSTWO pkt.1 EDUKACJA znajduje się bardzo szczegółowy rozdział pt, „Nowy ustrój szkolny”.
Oczywiste jest, że zdecydowana większość społeczeństwa nie czyta wielostronicowych programów, jednak od działaczy ZNP wypadałoby tego wymagać. A to przewodniczący związku S. Broniarz jest spirytus movens obecnego protestu, podobnie zresztą jak i w latach poprzednich, bo istotą bytu i tkwienia na stanowisku pana Broniarza jest nieustanne kontestowanie.
Reasumując, mamy oto sytuację, gdy kolejna inicjatywa referendalna wyląduje w koszu, społeczeństwo nie zbliży się nawet o krok do zwiększenia podmiotowości, co zdaje się temu społeczeństwu w znakomitej większości absolutnie nie spędza snu z powiek.
Wieloletnie starania różnych sił obywatelskich, aby referendum uczynić obligatoryjnym, przez co stanie się istotnym narzędziem demokracji, spełzną na niczym.
Nie od rzeczy będzie wspomnieć w tym miejscu dwie inicjatywy, które zbliżyły nas do owego stanu. Pierwsza to zmasowana akcja zniechęcania warszawiaków do referendum o odwołanie prezydent Warszawy H. Gronkiewicz-Waltz, co miało doprowadzić do nieuzyskania wymaganego kworum (do czego w istocie doprowadziło). Ironią losu pozostaje  triumf partii mającej w nazwie „obywatelska” spowodowany nie zwycięstwem swojego polityka, lecz zniechęceniem elektoratu do wzięcia udziału w referendum.
Drugi przykład, chyba jeszcze bardziej kuriozalny, to referendum rozpisane na tonącej tratwie przez byłego prezydenta B. Komorowskiego, kompletnie bez planu, bez pomysłu i bez sensu, którego frekwencyjna klęska (7,8 proc) na długo wyleczyła Polaków z sympatii do demokracji bezpośredniej.
Piszę to bez satysfakcji, bo uważam, że choć powoli i z przeszkodami, ale stopniowo powinniśmy zacząć zbliżać się do modelu społeczeństwa obywatelskiego, niezależnie od intencji polityków, którym to oczywiście nie w smak. Dlatego biorę udział we wszystkich referendach, nawet tych najgłupszych, co być może jest dowodem naiwności, jednak chcę wierzyć, że istotnie „kropla drąży skałę”. Niezależnie od sympatii i antypatii politycznych, Polacy powinni zjednoczyć się w staraniach o wpisanie do konstytucji referendum obligatoryjnego i to będzie prawdziwym sprawdzianem tego, czy istotnie dorośliśmy do demokracji.


fot. PAP

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

WOLNOŚĆ ZNIEWOLONA

Na początek zastrzeżenie; choć tytuł nawiązuje do zbioru Miłoszowskich esejów o zniewolonym umyśle, nie mam ambicji doszukiwania się jakichkolwiek paraleli pomiędzy społeczeństwem skażonym komunizmem, a współczesnymi elitami neoliberalnymi. Co to to nie. Spróbuję tylko przedstawić jeden i na pewno nie najważniejszy wycinek myślenia naszych rodzimych „elit” w kontekście ich zapętlenia z kościołem, czy w ogóle - kwestiami wiary. Dlaczego „zapętlenia”? A jak inaczej można nazwać, excuse-moi, stosunek osób niewierzących lub wręcz wrogów kościoła do jego nauki?     Na pierwszy ogień weźmy bojowników o wolność i demokrację, łamiących prawo świadomie i z premedytacją - w obronie wolności do blokowania miesięcznic smoleńskich. Oni to właśnie najczęściej, poza odniesieniami strcicte prawnymi, odwołują się do ...religii. Tak, środowiska odżegnujące się od wiary i praktyk religijnych, z nich właśnie wywodzą argumenty mające uzasadnić ich działania. Argument pierwszy: modlić się możn

PAŃSTWO TEORETYCZNE

22. mar, 2017 Hasło zawarte w tytule, w dosłownym brzmieniu: „Państwo polskie istnieje teoretycznie. Praktycznie nie istnieje...” zostało wypowiedziane ot tak, od niechcenia, pomiędzy przystawką a zupą w stołecznej restauracji, której nazwa już chyba na zawsze znikła z kulinarnej mapy stolicy. Autorem tego stwierdzenia był nie byle kto, bo (ówczesny) minister od policji, potomek autora Trylogii, o wdzięcznym imieniu Bartłomiej. W kręgach zbliżonych do „faszystów" z Marszu Niepodległości zwany - zdaje się, że nie bez podstaw – podpalaczem. Każdy w miarę uważny obserwator polskiej sceny politycznej, a zwłaszcza przesłuchań przed sejmową komisją ds. Amber Gold, musi zgodzić się z panem Sienkiewiczem w całej rozciągłości. Tu konieczne zastrzeżenie: obecne poczynania (innej już) władzy pozwalają mieć nadzieję, że jednak czynione są wysiłki, aby państwo zaczęło wreszcie działać. Co prawda opór materii jest ogromny, do walki dla utrzymania dawnej inercji, która tak pięknie

Nienowoczesna partia kropka Nowoczesna

28. sty, 2017 Obserwując dzieje najgorętszej pary polskiego parlamentu taka mi się nasunęła refleksja. Na nic zda się zaklinanie rzeczywistości, zakłamywanie przekazu, w końcu i tak wszystko wyjdzie w praniu... Partia najnowocześniejsza z nowoczesnych, ucieleśnienie awangardy i postępu ukazała się moim oczom niczym zatęchła wiocha z przełomu wieków i to bynajmniej nie tego ostatniego przełomu. Kiedy Dominikowa córka - Jagna z mazowieckiej wsi Lipce zdradziła swojego męża, spotkała się z potępieniem całej wiejskiej społeczności. W końcu – gdy nie okazała skruchy i nie pokajała się publicznie, została z tejże społeczności wykluczona w poniżający sposób: zelżona, siłą wywleczona z chałupy i wywieziona na kupie gnoju poza opłotki. Co to ma wspólnego z .Nowoczesną? No właśnie... Bohaterka sylwestrowego skandalu Joanna Schmidt za - nazwijmy to - niefrasobliwość zapłaciła utaplaniem w błocie przez plotkarskie media, tysiącami prześmiewczych memów w internecie oraz utratą